top of page

Bankierzy skutecznie nas

przyzwyczaili, że w płaceniu

za nich rachunków nie ma nic

niestosownego. Wystarczy

strach przed tym, co mogłoby

się stać, gdybyśmy przestali 

je regulować. Jak długo

gospodarka ma być

ich zakładnikiem?

 

 

OPRACOWANIA

RZĄDOWE

Profesjonalne opracowania bełkotu rządowego,który rozumie tylko trybunał konstytucyjny

OPRACOWANIA

EKONOMICZNE

Profesjonalne opracowania znanych ekonomistów, dziennikarzy, osób ze świata bizensu i polityki.

A co się stało z Fortisem? Okazało się, że takich Vistul, a nawet znacznie gorszych papierów w księgach miał setki. Żeby nie upadł, rządy Belgii, Holandii i Luksemburga musiały w niego wpompować 11,5 mld euro. Potem trafił pod skrzydła BNP Paribas i już jako oddział francuskiego banku zarobił w zeszłym roku w Polsce 73 mln złotych. A o tym, jak odpowiedzialna w dzisiejszych czasach jest praca bankiera, najlepiej świadczy historia Jean-Luca Deguela, wiceprezesa Fortisu, odpowiadającego cztery lata temu za bankowość korporacyjną banku w Polsce i kredyt dla Vistuli. Dzisiaj pełni tę samą funkcję w UkrSibbanku, ukraińskiej spółce należącej do grupy BNP.

więcej: http://www.forbes.pl/artykuly/sekcje/Strategie/niewolnicy-bankow,29627,1

Bankowy skok na kasę polskiej klasy średniej
opublikowano: 23 grudnia 2013 roku, 10:20 | autor: Tomasz Sadlik | kategorie: Finanse | tagi: bank, bank centralny, bank hipoteczny, banki, bankster, dom, hipoteka, kredyt, kredyt hipoteczny, kredyt walutowy, kredytobiorca, kredyty we frankach szwajcarskich, mieszkanie, waluty   Rys. Adam Polkowski


          W latach 2004-2010 mieliśmy na polskim rynku usług bankowych do czynienia z dość niezwykłą, z punktu widzenia klienta sytuacją: banki stworzyły kartel, który spowodował, że klient chcący zaciągnąć kredyt hipoteczny miał do wyboru albo drogi kredyt w złotówkach, albo „tani” denominowany we frankach szwajcarskich.
Przygotowanie operacji
Jak wiadomo na koszt kredytu we frankach szwajcarskich składały się: - dla banku – wkład własny – około 10% wartości w danej walucie plus reszta z depozytów własnych – oddziałów banków w Polsce lub z banków-matek za granicą. Dla klienta kosztem było oprocentowanie, którego stopę ustala Rada Polityki Pieniężnej biorąc pod uwagę wskaźniki makroekonomiczne, to znaczy stan i perspektywy polskiej gospodarki, oraz kondycję polskiego sektora bankowego, w tym między innymi wypłacalność oraz ogólną dostępność pieniądza na rynku. Dostępność pieniądza gwarantowały spółki-matki banków w Polsce z jednej strony, a z drugiej strony Narodowy Bank Polski w oparciu o rezerwy własne i środki z zagranicznych linii kredytowych. Kolejnym elementem ceny, ustalanym wyłącznie przez banki był i jest kontrowersyjny (bo fikcyjny) wskaźnik WIBOR. I ostatnim elementem jest marża banku.            

         Wszystkie te elementy były faktycznie w rękach banków w Polsce lub ich spółek-matek za granicą. W 2010 roku miała w Polsce wygasnąć droga, bo kosztująca nas, podatników, 187 milionów dolarów rocznie linia kredytowa MFW, dzięki której działające w Polsce banki mogły swobodnie oferować dużą pulę kredytów, nie obawiając się ryzyka braku dostępności gotówki zabezpieczającej. Przeciwny przedłużeniu niepotrzebnej, z punktu widzenia polskiej gospodarki, linii był ówczesny prezes NBP, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Jego następca, namaszczony przez premiera Tuska, nie miał już oporów i rząd podpisał umowę na kolejne dwa lata za jedyne 107 milionów dolarów. Wszystko to w kontekście rozpędzającej się gospodarki i strumienia finansowania z funduszy UE, zmniejszającej się inflacji i zwiększającego optymizmu na młodym, polskim rynku. W tle trwał bezprecedensowy boom budowlany – skoro są pieniądze w bankach, Polacy są pełni optymizmu, a w dodatku finansowo niedoświadczeni i skłonni do wyrzeczeń przy spłatach, kiedy już jakieś zobowiązanie kredytowe zaciągną pozostało tylko korzystać.
Kowalski idzie po kredyt
Zagraniczne banki-matki, dysponujące depozytami swoich klientów za granicą, które nie były zbyt wysoko wykorzystywane do akcji kredytowej na ustabilizowanych i zabezpieczonych rynkach Europy Zachodniej i USA podjęły decyzję o udostępnieniu części tych depozytów jako zabezpieczenia akcji kredytowej w krajach Europy Środkowej, w tym w Polsce. Trzeba było jednak przekonać Polaków do zaciągania kredytów i to takich, które z jednej strony nie przyniosłyby tym bankom strat, z drugiej natomiast – dałyby szanse lepszego zarobku. Idealnym, wypróbowanym wcześniej produktem były kredyty denominowane we franku szwajcarskim. Z jednej strony zabezpieczały one przed ryzykiem strat z tytułu różnic kursowych przy zwrocie kapitału założonego (owych 10% rzeczywistych wkładów walutowych), z drugiej natomiast zabezpieczały wartość zysków, w większości transferowanych potem i rozliczanych w centralach tych banków. Był jednak problem z ofertą konkurencyjną, w „lokalnej” walucie. I ten problem udało się rozwiązać.
        Banki z jednej strony manipulowały ustalanym przez nie same WIBORem (podwyższał się systematycznie w tych latach), a z drugiej strony ich centrale przygotowały wcześniej teren - lobbowały w MFW o elastyczną linie kredytową dla Polski tak, żeby zabezpieczyć się, przez i kosztem NBP i Skarbu Państwa, w razie pogorszenia stanu płynności na skutek swoich akcji kredytowych w walutach obcych. Co podniosło stopy procentowe i podrożyło ten „konkurencyjny” produkt, generując przy tym dodatkowe zyski z wyższych marży przy udzielaniu tych kredytów. W ten sposób banki w Polsce wypracowały sytuację, w której na tak płytkim rynku, klient miał do wyboru: albo wziąć rzeczywiście drogi (WIBOR plus wysokie stopy procentowe RPP, wymuszone wieloma czynnikami płynącymi z zagranicznych rynków i instytucji finansowych) kredyt w złotówkach, albo pozornie tani tzw. kredyt we frankach szwajcarskich (w rzeczywistości oparty jedynie w 10% na faktycznym udostępnieniu danej sumy w tej walucie).
Potwierdza to, oprócz niezależnych ekonomistów, sam doradca Prezesa Zarządu PKO Banku Polskiego S.A., odpowiedzialny za inwestycje kapitałowe w artykule dla portalu centralbanking.com :
„Dominacja zagranicznych banków jest problemem dla polskiego sektora bankowego. Międzynarodowe grupy bankowe często używają modelu, w którym ich polskie spółki uzyskują tani pieniądz z kapitału grupy, który jest transferowany do Polski. Kiedy na poziomie europejskim pojawia się problem z dostępnością pieniądza (w danej walucie lub w ogóle), wówczas pojawiają się zakusy banków nadrzędnych do wycofania linii finansowych z Polski. To powoduje napięcia na lokalnym rynku bankowym.”
Napięcia jednak nie było, dzięki... decyzji rządu Rzeczpospolite Polskiej. Zamiast tego pojawiły się zyski. Po kilku latach spłacania, kiedy to lobby bankowe umiejętnie szczuło na siebie kredytobiorców we frankach i w złotówkach, okazało się, że przewidywania banków, po doświadczeniach w Peru, Turcji, czy Australii, gdzie takie operacje przeprowadzano już w latach 90 XX wieku, były trafne. Opłaty za drogie kredyty w złotówkach pokrywały ich koszty z depozytów lokalnych, a zyski z kredytów denominowanych we frankach zwiększyły się o kilkadziesiąt procent. Problem tkwił w skali zwyżek kursu franka do złotego (i innych środkowo-europejskich walut w innych krajach). Polacy zaczęli dostrzegać, że zostali oszukani. Wpuszczeni niczym stado baranów do zagrody z dwoma przedziałami z napisem: „frank” i „złotówka”. Kiedy „barany” z zagrody „frank” zaczęły zbyt głośno beczeć, odezwał się chór z zagrody „złotówka”, mówiący, że przecież oni mieli gorzej. W ten sposób, przy chichocie prezesów banków, liczących miliardowe zyski, stado baranów szło potulnie na bankową rzeź. Dla tych, którzy nie chcieli długo cierpieć, rząd, za podszeptem nowego ministra finansów, świeżo wytransferowanego z banku ING przygotował „szybką ścieżkę” – nową ustawę o upadłości konsumenckiej. I wydawało się, że problem został definitywnie załatwiony.
Bunt Kowalskiego
        Tymczasem na początku 2013 roku Kowalski o nazwisku Sadlik, któremu bank chce zabrać cały dorobek życia i jeszcze więcej, zaczął czytać. Wyczytał, że w innych krajach kredyty we frankach są zabronione od 1999 roku (Francja), że istnieje coś takiego jak złe doradztwo (orzeczenia z Belgii, Wielkiej Brytanii, Niemiec 2002-2011), że bank jest współodpowiedzialny za udzielenie ryzykownego kredytu w walucie obcej (Austria, 2013). Że organy nadzoru bankowego kraju pochodzenia „jego” banku (Raiffeisen, Austria) już w 2008 roku zakazały udzielania takich kredytów, a w Polsce było to jeszcze w tym roku wciąż możliwe. Wreszcie, że Komisja Europejska nałożyła na duże banki europejskie olbrzymie kary za manipulowania wskaźnikiem LIBOR (jeden ze składników kosztów kredytu we frankach) i prowadzi dochodzenie w sprawie WIBORu i innych oraz w kierunku legalności kredytów we frankach dla obywateli poza Szwajcarią i Watykanem - w ogóle. Że rządy niektórych krajów (Węgry, Islandia) pomagają poszkodowanym, nie zostawiając ich na łaskę uboju. A sądy najwyższe wielu krajów w Europie, w tym w Polsce (dwa orzeczenia, jedno w stosunku do przedsiębiorcy, jedno – osób prywatnych) przyznały rację klientom. A rekomendacje polskiego nadzoru bankowego służyły bankom za listek figowy – wystarczyło do umowy wpisać odpowiednią formułkę – i już. Kowalski – Sadlik nauczył się wielu rzeczy. Rozmawiał z finansistami, prawnikami, rzecznikami praw konsumentów w Hiszpanii, Brukseli, Londynie, Wiedniu, Warszawie i Krakowie. Założył Stowarzyszenie Poszkodowanych przez Banki, które już teraz zrzesza ponad półtora tysiąca sympatyków – kredytobiorców we frankach i w złotówkach i, zaraz po rejestracji (w styczniu 2014), wzorem innych organizacji w innych krajach w Europie, ruszy do działania z donośnym rykiem nadziei tych, którzy na rzeź się nie godzą: „beeeeee”!!!!


 
Tomasz Sadlik
Pisarz, tłumacz przysięgły j. hiszpańskiego, katalońskiego, francuskiego i angielskiego inicjator akcji obrony praw osób posiadających kredyty walutowe, założyciel stowarzyszenia PRO FUTURIS, występującego w imieniu 700 tys. Polaków zadłużonych we frankach, którzy padli ofiarą spekulacyjnego działania banków.


 

Pięć pytań do banków, które udzielały tzw. kredytów frankowych  

  

prof. Witold Modzelewski Współtwórca Instytutu Studiów Podatkowych 

Obserwuj162  

Mam gorz¬ką sa¬tys¬fak¬cję, że do¬strze¬żo¬no wresz¬cie wagę pro¬ble¬mu, o któ¬rym mówię i piszę od ponad pię¬ciu lat: do¬pie¬ro głę¬bo¬kie za¬ła¬ma¬nie (bo tak na¬le¬ży na¬zwać nasz stycz¬nio¬wy „czar¬ny czwar¬tek”) zwró¬ci¬ło uwagę Rzą¬dzą¬cych, Par¬tie Wła¬dzy i po¬wią¬za¬nych z nimi me¬diów (czyli pra¬wie wszyst¬kich) na to, co u nas robią in¬sty¬tu¬cje fi¬nan¬so¬we, a zwłasz¬cza banki. Od po¬cząt¬ku twier¬dzę, że mamy do czy¬nie¬nia z jedną z więk¬szych mi¬sty¬fi¬ka¬cji, a można rów¬nież po¬dej¬rze¬wać, że miała ona na celu wy-łu¬dze¬nie od kre¬dy¬to¬bior¬ców nie¬na¬leż¬nych świad¬czeń po¬przez wpro¬wa¬dze¬nie ich w błąd czy też wy-zy¬ska¬nie błędu, czyli są to po¬dej¬rze¬nia dość po¬waż¬ne, a spra¬wę po¬win¬ni obej¬rzeć także pro¬ku¬ra¬to-rzy. 

Wiemy, że istotą owych „kredytów”, które były oferowane, udzielane i spłacane w złotówkach, było uzależnienie wielkości długu z tytułu ich spłaty od zdarzenia przyszłego a niepewnego, czyli kursu złotego w stosunku do franka szwajcarskiego lub innych walut. Oczywiście każdy student prawa bankowego wie (w odróżnieniu od niektórych ekonomicznych celebrytów występujących w mediach), że istotą umowy kredytu jest to, że kredytobiorca ma zwrócić tylko tyle, ile mu pożyczono oraz zapłacić za to odsetki i ewentualną prowizję. Odsetki mogą być elementem zmiennym w czasie, dług nie.

Prawdopodobnie przez cały czas wprowadzano nas w błąd, a ów „kredyt frankowy” był kolejnym „wynalazkiem” rynków finansowych po to, aby zarobić na swoich klientach prof. Witold Modzelewski 

Tzw. kredyty frankowe nie były więc żadnym „kredytem”, lecz rodzajem zakładu bukmacherskiego albo – mówiąc obecną nowomową – „toksycznym instrumentem inwestycyjnym”, który – wprowadzając w błąd klientów – sprzedawano jako kredyt. Każdy, kto nie jest propagandystą interesów tych, którzy byli ich oferentami (ci ostatni notabene mają już dość mokre plecy, bo przecież zasięgnęli już w tej sprawie opinii rzetelnych prawników) potrafi ocenić, z czym mamy tu do czynienia.

Potwierdziła to w pełni KNF, którą trudno uznać za organ nieprzyjazny bankom, sugerując „przewalutowanie” tych kredytów na złote, czyli postawienie sprawy na nogach, a nie na głowie: skoro pożyczamy złotówki, zwracamy tylko to, co pożyczyliśmy, a nie dług, który wynikał z zakładu bukmacherskiego.

Skąd ten postulat KNF, który – tak na marginesie – głoszę od pięciu lat? Bo to lepsze dla banków niż trwanie w uporze, że wszystko było tu w porządku, gdyż jest to droga do ich katastrofy. Dlaczego? Bo ktoś sprawdzi, czy tu były jakieś franki, czy inne waluty obce, a z tego, co wiemy, to ani banki nie pożyczały tych walut kredytobiorcy oraz same też ich nie pożyczały jako źródło finansowania udzielanych nam kredytów.

Bo gdyby banki były kredytobiorcami w tych walutach, a następnie pożyczały dalej polskim naiwniakom te same pieniądze, to nikt, a zwłaszcza KNF, nie zasugerowałby owego „przewalutowania”. Czyli prawdopodobnie przez cały czas wprowadzano nas w błąd, a ów „kredyt frankowy” był kolejnym „wynalazkiem” rynków finansowych po to, aby zarobić na swoich klientach. Pamiętajmy, że oferowano te kredyty jako „najkorzystniejszą ofertę”, a o ryzyku załamania złotego w stosunku do franka nikt nic nie mówił: są świadkowie, mogą potwierdzić.

W związku z tym mam pięć pytań do właściwych organów, które są w Polsce odpowiedzialne za przestrzeganie prawa, a zwłaszcza za nadzór nad rynkiem finansowym:

1. Czy udzielanym przez banki w Polsce „kredytom frankowym” odpowiadały zaciągnięte przez te banki kredyty w tej walucie, czy też nie było tu jakichkolwiek franków, albo były to kwoty o niewspółmiernie niskim poziomie? 

2. Jakie zyski osiągnęły banki z tytułu udzielania tych kredytów, co było ich źródłem (bo przecież nie odsetki) oraz czy podawana publicznie kwota 50 mld zł jest prawdziwa? 

3. Czy osoby przygotowujące ofertę tych kredytów, a zwłaszcza zarządy banków, podawały rzetelne informacje klientom o wszystkich okolicznościach i ryzykach związanych z zaciąganiem tych zobowiązań, a zwłaszcza czy poinformowały, że kurs franka może przekroczyć 5 zł? 

4. Czy zarządy banków i inne osoby uzyskały premie lub nagrody za przeprowadzenie tych operacji i ile wynosiły w poszczególnych bankach (idzie o kwoty, a nie o nazwiska)? 

5. Jaki był dalszy los zysków banków osiągniętych z tych operacji: czy były one wypłacane w formie dywidend, a czy te były transferowane do innych państw? 

Sądzę, że opinia publiczna ma prawo wiedzieć to z rzetelnych sprawdzonych źródeł, bo wtedy również rządzący będą mogli podjąć tu racjonalne decyzje, a nie dać się zagadać lobbystom bankowym, którym jak zawsze znacznie łatwiej dotrzeć do ich ucha. Nawiasem mówiąc, szkoda, że interesy banków zdominowały myślenie resortu finansów, bo przecież nie mamy już od dłuższego czasu ministra finansów niepowiązanego z sektorem bankowym.

bottom of page